W miniony weekend mogliście oglądać w telewizji skoki
narciarskie w Planicy i cieszyć się, ze to Kamil Stoch odebrał kryształową
kulę. Mogliście też obejrzeć „Iron Mana” albo bardzo dobry dokument „We ride.
Historia snowboardingu”.
Dla mnie wszystkie te rzeczy mają jedną wspólną cechę – żadnej
z nich nie obejrzałem. Stało się tak, ponieważ dzięki uprzejmości Pana Dariusza
Pindura, właściciela giżyckiego salonu Opla i Chevroleta miałem do dyspozycji
Insignię ze 163-konnym dieslem i systemem IntelliLink. Rozumiecie więc, że
obejrzenie czegokolwiek w telewizji nie było tym, co by mnie pociągało.
Jeździłem. A jak już pojeździłem, to bawiłem się
elektroniką. A potem jeszcze trochę pojeździłem…
Przyznam
się, że system, w którym nie ma już miejsca na włożenie płyty CD trochę mnie
najpierw wystraszył. Nie jestem szczególnie dobry w konfigurowaniu nowych
sprzętów. Ale okazało się, że wcale nie trzeba być nastoletnim hakerem.
Wszystko w zasadzie skonfigurowało się samo, a samochód zapoznał się z listą
kontaktów w moim telefonie, oraz zauważył bibliotekę muzyczną. Noooo! Tu mi
zaimponował. Zachęcony tym sukcesem, postanowiłem zapoznać się bliżej z
systemem.
Jeśli jest w Tobie, Drogi Czytelniku, odrobina dziecka (a na
pewno jest, bo inaczej nie czytałbyś o samochodach), to IntelliLink jest dla
Ciebie. Bo poza tym, że możesz posłuchać muzyki, użyć nawigacji i włączyć
radio, to jest w tym wszystkim jeszcze jedna ważna rzecz. Jeżeli jesteś
mężczyzną, to zapewne jeździsz ze swoją ukochaną na zakupy. Dotychczas
wchodziłeś do sklepu i później żałowałeś, że to zrobiłeś, bo Twoje znudzone
spojrzenie wywoływało kłótnię. Teraz masz wybór – możesz zostać w samochodzie i
(na przykład) pogrzebać w ustawieniach audio. A można to zrobić na dotykowym
ekranie, lub też używając touchpada. Tak, tak…, jak w laptopie. Ja bym został w
samochodzie! To dobre dla związku.
Dodam jeszcze, że wszystko to połączone zostało z głośnikami
BOSE, a więc efekt był wyśmienity.
Jeśli nie boisz się elektroniki, to dodam jeszcze, że
prędkościomierz też już tu nie istnieje w sensie fizycznym, a jest wyświetlany.
Dzięki temu, że przed oczami mamy monitor, a samochód może nas w tym właśnie
miejscu informować na przykład o tym, kto do nas dzwoni.
„Moja”
Insignia miała nadwozie kombi. Nie.., przepraszam. Kombi, to były produkowane
dawno, dawno temu. Było to w czasach, gdy takie nadwozia z założenia były
brzydkie i miały w sobie pomieścić trzyosobową kanapę. Teraz na szczęście tak
już nie jest. Producenci doszli do wniosku, że jak ktoś kupuje ową kanapę, to
te kilka złotych za transport może dopłacić. Ta prosta zmiana podejścia
pozwoliła skupić się na ładnej bryle nadwozia. A gdy już udało się
zaprojektować coś, co jest przyjemne dla oka, to ktoś stwierdził, że nazwa
„kombi” ma się już do tego nijak. Myśleli i myśleli… W międzyczasie ktoś
przewiózł deskę snowboardową, a inny rower. I w ten sposób zrodziła się nazwa
„Sports Tourer”. To tylko słowa – powie ktoś. Może i tak, ale jak dla mnie ta
nowa nazwa jest fajniejsza, a gdy kupuje się samochód, to ważne, by wszystko
było fajne. Nawet nazwa. No i ten magiczny przycisk, którego naciśnięcie
powoduje zamknięcie klapy… Moja córka była nim zachwycona! Może myślała, że to
magia?
Jeśli
chodzi o prowadzenie, to Insignia zaskakuje swoją zwartością. Mamy wrażenie, że
prowadzimy coś mniejszego. Samochód ma zawieszenie twardsze od przeciętnego, a
dzięki 18-calowym obręczom, które miał egzemplarz testowy pokonywanie zakrętów
jest czystą przyjemnością. Zawieszenie jest w ogóle dosyć ciekawie zestrojone.
Bo choć jest wystarczająco twarde, by zapewniać bezpieczeństwo przy większych
prędkościach (na przykład na niemieckich autostradach…), to jest równocześnie
komfortowe. W czasie mojej mazurskiej eskapady jechałem kilka kilometrów po
tzw. „kocich łbach”. Wydawałoby się, że duże felgi i sztywne zawieszenie to
recepta na katastrofę… Ale nie. Nie wiem jak oni to zrobili, ale nie odczułem
jakiejś istotnej zmiany komfortu jazdy.
163
konny diesel jest więcej niż wystarczający do codziennej jazdy. Większość użytkowników
nie zetknie się tu z problemem „turbodziury”. Ponadto trzeba przyznać, że w
czasie przyspieszania brzmi całkiem rasowo wydając z siebie basowy pomruk.
Oczywiście, marzyłaby mi się przejażdżka 250 konną benzynką z napędem 4x4, ale
to może kiedyś… Po dwóch dniach samochód wskazywał, że spalał średnio 6,2
litra, co przy tych gabarytach jest według mnie wynikiem bardzo dobrym.
I na
koniec rzecz, do której czasem lubię się przyczepić, czyli jakość materiałów we
wnętrzu i spasowanie elementów. Niemcy wykonali tu ogromną pracę. Plastiki są
miłe w dotyku, a spasowanie idealne. Jeździłem już w życiu droższymi
samochodami i mogę powiedzieć, że najnowsza odsłona Opla Insigni nie odstaje od
nich.
I gdy
już pojeździłem po Mazurach, pobawiłem się elektroniką i nie obejrzałem nic w
telewizji, nadszedł czas rozstania. Odwiozłem 4,5-letnią córkę do przedszkola,
a ta podsumowała:
- Wiesz tato, ten
samochód bardziej mi się podoba od naszego.
- Mi też córeczko, mi też…
Jeśli chcecie zapoznać się z nową Insignią, to jest do
Waszej dyspozycji w Giżycku, w salonie Pana Pindura na ulicy 1-go Maja 17.
Możecie też o niej poczytać na www.pindur-opel.pl
A jeśli zastanawiacie się, czy warto, to odpowiadam – oj
warto…!
Radek Małecki
Kętrzyn 26-03-2014
Zdjęcie wnętrza pochodzi ze strony www.opel.pl , pozostałe to zdjęcia autora.
Lubię takie artykuły.
OdpowiedzUsuńFajnie, że dodajesz tyle szczegółów w swoim artykule. Czy również o motocyklach napiszesz coś więcej?
OdpowiedzUsuń