piątek, 13 grudnia 2013

Sky is the limit – czyli kilka słów o tym, jak dużo można zapłacić za samochód.



Dożyliśmy pięknych czasów, gdy całkiem działający samochód można kupić za jedną średnią krajową. Jasne, będzie leciwy, będzie się w nim zużywało wszystko po kolei, ale nie zmienia to faktu, że dzięki niemu unikniemy bycia w grupie motoryzacyjnego wykluczenia.

Później mamy różnego rodzaju samochody używane i dochodzimy w okolice czterdziestu tysięcy złotych, gdzie staniemy przed wyborem: nowa np. Dacia, czy używane dajmy na to… Audi. Nie będę tego roztrząsał, bo to są indywidualne decyzje.
Gdy cena rośnie pojawia się coraz większy wybór marek i modeli. W ten sposób dochodzimy do mojej ulubionej granicy stu pięćdziesięciu tysięcy złotych. Dlaczego ulubionej? Otóż wydaje mi się, że za tą cenę można kupić nową Insignię z całkiem porządnym silnikiem i wyposażeniem. Oczywiście nie tylko Opla nabędziemy za tą kwotę. Wybór jest szeroki. Jak zaczekamy na „przeskok” roku, to dostaniemy w tej cenie jeszcze więcej.
W tym miejscu chciałbym postawić pytanie, które jest sensem tego wpisu: czy warto zapłacić więcej?
Otóż wydaje mi się, że nie. A może inaczej (parafrazując znanego polityka – chwilowo na emeryturze): tak, ale nie.
W sensie funkcjonalnym mamy w tej cenie niemal wszystko tj.: skóra, navi, klima i jeszcze kilka zabawek elektronicznych. Otrzymamy też niezłe wykonanie i uśmiech właściciela salonu – bezcenne.
Jest jednak w tym rozumowaniu pewien błąd. Piszę to z pozycji człowieka, którego nie stać na Bentleya Continentala Supersporta. Są jednak ludzie, dla których taki zakup to kwestia jednego miesiąca pracy. Czy jeśli zarabiałbym (dajmy na to…) dwa miliony miesięcznie, to miałbym świadomość istnienia Kii Optimy? No ja może bym miał, bo lubię motoryzację, ale wielu innych nie koniecznie. Taki ktoś po prostu kupuje bardzo dobry samochód, który mu polecono i już. Są też ludzie potrzebujący prestiżu i są tacy, których celem życiowym jest kłuć innych w oczy.
Tak więc producenci kierując się chęcią zysku stworzyli bardzo drogie marki dla tych właśnie grup klientów. Gdy się okazało, że nabywcy z milionerów stali się miliarderami powstały samochody jeszcze droższe, a następnie ich superkosztowne wersje.
Paranoja?
Nie. Jest klient – jest produkt. A może inaczej: jest klient – stworzymy dla niego produkt. I w sumie dobrze, bo mnie osobiście bardziej zachwyca widok Ferrari Italia niż Fiata Punto (to tylko przykład, bo nie mam nic do Punto). Szanuję też technologię i roboczogodziny, przez które supersamochody są tak drogie.
Nie szanuję jednak jednej postawy. Śmieszy mnie kupowanie samochodów „dla sąsiadów”.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz